Olga Bończyk: Tylko to, co jest przed nami, ma sens – wywiad

Olga Bończyk: Tylko to, co jest przed nami, ma sens – wywiad

Zapraszamy Was serdecznie do lektury wywiadu z Olgą. Źródło: Nowości nr 100, Rozmwiał: Paweł Gzyl

Olga Bończyk to utalentowana piosenkarka i aktorka. Swoją premierę miała niedawno jej nowa płyta „Ślady miłości”. Artystka opowiada nam o dorastaniu u boku niesłyszących rodziców i radości z bycia singielką.

Poprzednia płyta ukazała się osiem lat temu. Nie lubi pani spieszyć się z nowymi piosenkami…

Ja po prostu nie zauważyłam, że minęło tyle lat. Zawsze jestem osobą mocno zapracowaną. I umknęło mi, że to już tyle czasu. Zdałam sobie z tego sprawę, dopiero kiedy zaczęłam planować nową płytę. Tym szybciej zaczęłam zbierać piosenki. Kiedy pandemia spowodowała, że zostaliśmy wszyscy zamknięci w domach, paradoksalnie mogłam przyspieszyć prace nad tą płytą. No i szybko ją sfinalizowałam. To była jedyna rzecz, która wtedy zaprzątała mi głowę. Dlatego ten album jest tak dopieszczony.

Dlaczego tym razem postanowiła nam pani opowiedzieć o miłości?

Ja bardzo wierzę w znaki. A ponieważ znalazłam w szufladzie wiele piosenek, które układały się w spójną opowieść o tym uczuciu, to pomyślałam sobie, że chyba czas na taką płytę. Mój poprzedni album zawiera piosenki, które domykają dawne tematy z mojego życia. A ja wierzę w to, że trzeba najpierw zamknąć jedne drzwi, żeby otworzyć następne. I bardzo się cieszę, że dokonałam kolejnego takiego domknięcia na „Śladach miłości”. Mogę teraz pójść dalej i zmierzyć się z nowymi rzeczami.

Jeden z internautów napisał pod teledyskiem do utworu „Więcej niż kochanek”: „Słuchając pani piosenek, coraz bardziej wierzę w miłość”. Cieszy panią taka reakcja?

Bardzo. Ta płyta jest dla tych, którzy wierzą w miłość lub chcą w nią wierzyć. Mam 53 lata i mogę opowiadać o tym uczuciu w sposób uczciwy, rzetelny i pełny. Te pierwsze nasze miłości w wieku 15-18 lat są bardzo powierzchowne. To zwiewna i ulotna materia. Dopiero, gdy zaczynamy dojrzewać, zaczynamy dostrzegać wiele innych kolorów miłości. Dlatego dzisiaj mam prawo opowiadać o miłościach, które mi się przydarzyły, w sposób mądry, niezaborczy i niedrapieżny. Ja nikogo nie pouczam. Patrzę na to uczucie i za każdą z tych miłości dziękuję, niezależnie od tego, jak ona się skończyła. Również za te, które się nie zaczęły, a mogłyby. Bo wszystkie te miłości mnie ubogacają. Stąd moja wdzięczność za to, co się zdarzyło.

Pani rodzice byli osobami niesłyszącymi. Jak to się stało, że dorastając w domu, w którym była cisza, zainteresowała się pani muzyką?

Pewnie moi rodzice by się nie zorientowali, gdyby nie moja przedszkolanka. Będąc małą dziewczynką, oglądałam serial „Czterej pancerni i pies”. Nauczyłam się „czołówkowej” piosenki „Deszcze niespokojne” i katowałam ją do znudzenia w tymże przedszkolu od świtu do nocy. To sprawiło, że moja przedszkolanka uznała, iż trzeba coś zrobić z tym fantem. I namówiła moich rodziców, aby posłali mnie do szkoły muzycznej. Mama i tata nie chcieli się zgodzić, bo byli niesłyszący, ale ostatecznie zostali skutecznie namówieni. Najpierw do szkoły poszedł mój brat, a potem ja. On grał na skrzypcach, a ja na fortepianie. I dzisiaj mój brat jest koncertmistrzem w orkiestrze „Amadeus” Agnieszki Duczmal. A to oznacza, że ta decyzja nie była pozbawiona sensu. Nie zmarnowaliśmy tej szansy. Choć pewnie bardzo przykre było dla naszych rodziców to, że nigdy nie mogli usłyszeć, jak gramy.

Brakowało pani tego?

Kiedy byłam dzieckiem i dorastałam u boku niesłyszących rodziców, przyjmowałam to za coś naturalnego i oczywistego. Dlatego nie zastanawiałam się jakoś specjalnie nad tym. Po prostu tak było i już. Czasem jednak było mi przykro. W szkole muzycznej odbywają się „popisy” uczniów, czyli koncerty, na które zaprasza się rodziców. Moja mama siadała zawsze na końcu sali. Kiedy kończyłam grać, siadałam obok niej i wtedy widziałam, że płakała. Teraz, kiedy jestem dorosła, wyobrażam sobie, jak ona się musiała wtedy czuć. Nie była przecież w stanie usłyszeć własnego dziecka. Ja niewiele wtedy z tego rozumiałam, ale dziś wiem, iż to musiało być dla nich bardzo trudne.

Rodzice w dużym stopniu ukształtowali pani osobowość i stosunek do świata?

Mam osobowość trochę niemodną. Często słyszę od swoich kolegów i koleżanek, że jestem staroświecka. To chyba zasługa moich rodziców. Do dzisiaj pamiętam maksymy, które przekazywała mi mama: „Żyj tak, aby nikt przez ciebie nie płakał” i „Pamiętaj, żeby nigdy nie być dla nikogo ciężarem”. Pewnie dlatego jestem samodzielną, wolną, samowystarczalną osobą. To sprawia, że wiem, iż niezależnie, co by się stało, ja dam sobie sama radę. Ta niezależność powoduje, że mam odwagę robić rzeczy niełatwe, niestandardowe, nie oglądając się na nikogo. Często idę pod prąd, nie wchodzę w stado, nie ufam zbiorowym zachwytom. Idę swoją drogą.

Miała Pani być pianistką. Jak to się stało, że zwyciężyło śpiewanie?

Uczyłam się u wspaniałej pani profesor Janiny Butor. Spod jej skrzydeł wyszedł choćby Krzysztof Jabłoński. W jej klasie uczyli się najbardziej uzdolnieni uczniowie. Tuż przed maturą wezwała mnie do siebie i powiedziała, że jest w stanie doprowadzić mnie do konkursu chopinowskiego i pomóc mi rozpocząć karierę zawodowej pianistki, ale czeka mnie mnóstwo katorżniczej pracy i „przykucie się” do fortepianu. Wyliczyła całą listę ograniczeń, które musiałabym podjąć. Miałam więc zapłacić za tę karierę bardzo wysoką cenę. Dała mi dwa tygodnie na podjęcie decyzji. Przemyślałam wtedy wszystko i zdecydowałam, że choć chcę być artystką, to nie pragnę wcale, żeby fortepian stał się moim całym życiem. Ostatecznie zdałam na wydział wokalno-aktorski wrocławskiej Akademii Muzycznej i tam zaczęłam spełniać swoje marzenia o tym, aby śpiewać i być aktorką. To był najbardziej racjonalny ruch, bo dawał mi przepustkę do świata muzyki i teatru.

Po latach kariery wokalnej powiedziała pani w jednym z wywiadów: „Śpiewanie pozwoliło mi pokonać kompleksy i zbudować poczucie własnej wartości”. Dlaczego śpiewanie miało dla pani ten wręcz terapeutyczny wymiar?

Kiedy dzieci wychowują się w niepełnosprawnej rodzinie, mają niższe poczucie własnej wartości, czują się gorsze, mają wiele kompleksów. Ja też je miałam. Bardzo trudno było mi przedrzeć się przez moją nieśmiałość. Czułam się gorsza, bo widziałam wokół siebie dzieci z bogatszych domów, o wyższym statusie społecznym. W związku z tym każdy występ był dla mnie wyzwaniem. W szkole muzycznej odbywało się w ciągu roku 45 egzaminów i ciągle byłam wystawiona na ocenę innych. Powinnam się więc była do tego przyzwyczaić. Tak się jednak nie stało, bo występy przed prawdziwą publicznością, to było coś zupełnie innego. Podczas koncertu czy spektaklu artysta musi mieć w sobie pewność, że to, co za chwilę wykona na scenie, warte jest braw i uznania. Tymczasem na początku wiele razy zdarzało się, że nie czułam się pewnie i byłam zawstydzona.

Co pani pomogło przełamać te kompleksy?

Bardzo szybko zrozumiałam, że praca na scenie nie jest formą podlizywania się publiczności i że artysta nie powinien żebrać o aplauz. Jednak każdy, wchodząc na scenę, powinien czuć się odpowiedzialny, że zabiera komuś kilka godzin życia. Dlatego powinniśmy mieć pewność, że to, co prezentujemy na scenie, warte jest tego, by ktoś kupił bilet i spędził z nami czas. Kiedy zauważyłam, że moje występy zaczęły sprawiać widzom przyjemność, z tym większą odwagą zaczęłam wciągać ich w mój świat. Oczywiście to się nie stało od razu. Uczyłam się tego latami.

Co w tym kontekście daje pani aktorstwo, choćby występy w telewizyjnych serialach?

Przyjemność. Mam ogromne szczęście, że los dał mi możliwość wypowiadania się na różnych polach działalności artystycznej. To teatr, film, telewizja i estrada. Każdy projekt jest dla mnie wyzwaniem, poznawaniem czegoś nowego. Tak było w przypadku piosenki „Zdrowia patrol” z nowej płyty, w której musiałam… rapować. Oczywiście nie przyszło mi to z łatwością, bo do tego trzeba mieć specjalny warsztat, ale jakoś sobie z tym poradziłam. Takie wyzwania sprawiają mi ogromną radość i frajdę.

Miłego czytania!